Pierwsza praca – ‘coffee shop’ na Seven Sisters (to jeszcze zanim zauwazylam, ze w tej dzielnicy w dzien widac tylko slady krwi i kredy na ulicy).
Z kawa niewiele to wspolnego mialo. 20 turkow - o nie, nie siedzieli caly czas, wchodzili i wychodzili od 18 do 6 rano. Sprzedawali/kupowali walizki i paski o 3 nad ranem (i wszystko co się dalo upchac w torbach na kolkach, naprawde handel kwitl cala noc), kilka razy w ciagu nocy wpadalo tez ‘meals on wheels. Glownie grali i nie mowie tu o zakurzonych stolach do bilarda i kilku automatach w rogu sali. Grali o wszystko (tak mi się wydaje, choc niespecjalnie rozumiem ten dialekt). Miejsce to w ciagu tygodnia 3 razy zmienilo wlasciciela. Nie wolno mi było wychodzic zza baru (z wyjątkiem tej nocy kiedy z nudow zaczelam sprzatac - gosc wiedzial, ze jak mi przerwie, to Bog wie kiedy ktos się znowu za to zabierze). Herbatka ze szklanek wielkosci naparstkow. Bez przerwy mycie i wycieranie tych przekletych szklaneczek, chociaz musze przyznac ze wolno mi było zrobic sobie przerwe na papierosa. Z czasem przerwy były coraz czestsze, bo ile można robic ta przekleta herbate. Rano z kieszeni: ‘o! 5 funtow....numer telefonu....nastepny numer telefonu...troche drobnych....jeszcze 5 funtow....). Praca w sumie ciezka nie była, jeśli odpowiada ci ze jestes bez przerwy obserwowana przez kilkudziesieciu podejrzanych typow. Nie jestem wybitnie piekna, ale kiedy doszlo do tego, ze nie moglam bez obstawy wlasciciela wyjsc po pracy – wymieklam. Wytrzymalam tydzien, nigdy wiecej na Seven Sisters nie bylam. 2002 rok.
Ile mialam lat? No....bylam duzo mlodsza